sobota, 6 lipca 2013

Rozdział 3.

Powracam z rodziałem trzecim :D Bardzo mi miło, że się Wam podoba.
W dzisiejszej notce poznacie między innymi dwa oblicza Lou. Ciekawi? ;)
W razie czego tt: @BloodyDame :)
Miłego czytania!


/Robin/

- Wychodzę - warknęłam, chwytając torebkę i wsuwając pospiesznie buty.
- Robin... - jęczał Steven, czołgając się do mnie. - Nie idź, skarbie, proszę... Pomóż mi...
- Nie! Znowu się naćpałeś! Mam tego kurwa dosyć!
Skierowałam się ku drzwiom i już sięgałam do klamki, kiedy poczułam, że lecę. Steven złapał mnie za kostkę i mocno szarpnął. Z łoskotem wpadłam na drzwi, czując, że właśnie rozcięłam sobie łuk brwiowy.
Moja wściekłość sięgnęła zenitu. Schyliłam się do chłopaka i wymierzyłam mu siarczysty policzek, jednocześnie usiłując wyrwać nogę z jego uścisku. Nie udało się.
Steven wpadł w furię. Podejrzewam, że byłam pierwszą dziewczyną, która go uderzyła. I to był mój błąd.
Dźwignął się na nogi i złapał mnie mocno za ramiona, boleśnie wżynając w nie palce. Wpatrywał się we mnie z rosnącą nienawiścią w oczach, po czym wycelował pięść w moją twarz.
Wpadłam na ścianę, lecz nie chciałam poddać się tak łatwo. Po omacku szukałam drzwi, by móc uciec, jednak chłopak był szybszy. Wykręcił mi boleśnie ręce i wycedził:
- Pożałujesz tego, ty mała dziwko.
Po czym poczułam jego kolano, wbijające mi się w brzuch. Wymiociny stanęły mi w gardle a w oczach zalśniły łzy bólu. Osunęłam się na ziemię. Musiałam udać, że zemdlałam. Zawsze wtedy dawał mi spokój.
Nie wiem, ile czasu leżałam na podłodze, starając się nie ruszać i nie otwierać oczu. Modliłam się i prosiłam w myślach Boga, by ból zelżał, a Steven wyszedł.
Po godzinie, może dwóch, a może po całej nocy, nareszcie usłyszałam trzask drzwi. Zostałam sama.
Spróbowałam usiąść, ale uniemożliwiły mi to zawroty głowy. Ręką zdołałam dosięgnąć butelki z wodą i oblałam sobie twarz. Pod jej wpływem, część krwi zmyła się, a ja wyglądałam, jakbym oblała się kompotem wiśniowym.
Zastanowiłam się, co powinnam teraz zrobić. Spoglądając przez okno stwierdziłam, że zaczyna świtać.
Gdybym zadzwoniła do Harry'ego, musiałabym wymyślić jakąś wymówkę, dlaczego wychodzę z "nocy od koleżanki" o czwartej nad ranem. I to jeszcze cała w ranach i krwi. Mój brat odpadał. Liam, Niall oraz Zayn również.
Byliśmy przyjaciółmi, ale wiedziałam, że natychmiast donieśliby Hazzie, jeśli zobaczyliby mnie w takim stanie. Zostałam zmuszona do zadzwonienia do ostatniej osoby, z którą chciałam rozmawiać. I ostatniej, na którą mogłam liczyć. Przynajmniej w tej sytuacji.
- Cholera... - usłyszałam, kiedy odebrał. - Ał. Halo?!
- To ja - powiedziałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że będę brzmieć tak żałośnie. Jak gdybym płakała ostatnie dwa dni. - Naćpał się. Chciałam uciec, ale nie pozwolił mi. Znowu mnie pobił. Wiem, jestem żałosna, miałam mu się postawić. Możesz po mnie przyjechać?
Nastała cisza. Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, choć przecież dobrze go znałam. Jednak był zbyt nieprzewidywalny. W końcu dało się słyszeć ciężkie westchnienie.
- Kurwa mać - warknął i się rozłączył. Mogłam chyba uznać to za zgodę.
Zebrałam swoje rzeczy i wrzuciłam je do torebki po czym, chwiejąc się na nogach, wyszłam z mieszkania. Na korytarzach bloku Stevena było nadzwyczaj ciemno i ponuro, a o tej porze było to tylko wzmocnione.
Stawiałam ostrożne kroki, starając się nie spaść ze schodów, co z moim aktualnym stanem fizycznym nie było takie łatwe.
- Jesteś pojebana - usłyszałam nagle i poczułam, jak ktoś łapie mnie za łokieć i nieco brutalnie, ale bezpiecznie, sprowadza na dół.
- Wiem - mruknęłam tylko, nie patrząc na niego.
- On też jest pojebany. Pasujecie do siebie. Banda kretynów.
- Wiem.
Dotarliśmy do jego samochodu. Stary, sfatygowany Mustang stał w miejscu niedozwolonym, krzywo zaparkowany i z otwartymi szybami. Kiedy do niego wsiadłam, poczułam niewyobrażalną ulgę.
Louis wsiadł za kierownicę i prawie od razu odjechał, zamykając w międzyczasie drzwi. Odważyłam się na niego spojrzeć. Wyglądał dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałam. Tomlinson wyrwany ze snu o czwartej nad ranem. Włosy miał zmierzwione i potargane, oczy trochę zapuchnięte, ale nadal bystre i przenikliwe.
Usta zaciskał w cienką linię, a dłonie operowały kierownicą i skrzynią biegów tak wprawnie, że można by pomyśleć, że chłopak jest zawodowym kierowcą. Jego ubranie wyglądało, jakby jego właściciel wciągnął na siebie to, co akurat miał pod ręką. Nie zdziwiłabym się, gdyby naprawdę tak było.
Milczałam, chociaż wiedziałam, że oczekuje ode mnie jakichś wyjaśnień, głębszych niż te, które usłyszał przez telefon. Nie wiedziałam jednak, co mogłabym mu jeszcze powiedzieć.
- Wyglądasz bardzo, ale to bardzo chujowo - skomplementował mnie. - Harry'ego szlag trafi.
- Harry nie musi o niczym wiedzieć - odparowałam ze złością. - Chyba, że mnie sprzedasz.
Przeszył mnie gniewnym spojrzeniem.
- Ja nie sprzedaję ludzi.
Miałam wrażenie, że poruszyłam jakiś bardzo wrażliwy temat, więc postanowiłam nic więcej nie mówić. Dorzuciłam tylko:
- Rany na brzuchu nikt nie musi widzieć, bo zakrywa ją ubranie. A twarz... od czego mam kosmetyki?
Prychnął tylko pogardliwie i wszedł ostro w zakręt.

/Harry/

- Cześć, mały - powiedziałem, podając chłopcu balon. - Witaj na obozie.
Dzieciak podziękował i potruchtał dalej, a ja wręczałem balony następnym. Tak, to właśnie była praca, jaką udało mi się zdobyć. Byłem pomywaczem-pomocnikiem na koloniach, które jakieś drugorzędne biuro podróży organizowało w Stradford. Może i niska pozycja, ale to tylko na razie.
Kiedy witanie członków obozu się skończyło, poszedłem na stołówkę, gdzie miał się odbyć powitalny obiad i jakieś przemówienia opiekunów. Zająłem miejsce przy stoliku z ludźmi, którzy pełnili obowiązki podobne do mnie i przygotowałem się psychicznie na nudę.
Ledwo zarejestrowałem, kiedy wszystko się zaczęło. Najpierw przemówił dyrektor kampusu, w jakichś banalnych słowach witając i życząc dzieciakom udanych wakacji. Po nim głos kolejno przejmowali opiekunowie.
I właśnie wtedy ją zobaczyłem. Wstała od stołu, przy którym siedziała i ukłoniła się lekko z gracją. Długie, brązowe włosy opadały jej na odsłonięte ramiona, a oczy świeciły. Cholera, była świetna.
- Mam na imię Melanie - zaczęła, a ja zacząłem zachwycać się jej imieniem. - Jestem opiekunką dzieci do lat dziesięciu. Nie mam dużego doświadczenia, ale powinnam sobie poradzić.
Dalej opowiedziała krótko o planowanych zajęciach dla swojej grupy i usiadła, uśmiechając się do najbliżej siedzących dzieciaków. W międzyczasie podano nam obiad, lecz odechciało mi się jeść.
Przez cały czas wpatrywałem się wyłącznie w Melanie, licząc, że mnie dostrzeże. Mogłem jednak jedynie pomarzyć. Cały czas rozmawiała z innymi opiekunami i w ogóle nie zwracała uwagi na otoczenie. A już na pewno nie na mnie.
Wychodząc ze stołówki zerknąłem na nią ostatni raz. Wychodziła w licznym towarzystwie, ktore wyraźnie ją polubiło. Kierowali się w stronę swoich domków, w których nocowali. Westchnąłem i powędrowałem do wyjścia z kampusu.
Zapadał już zmrok i nad ziemią unosiła się lekka mgła. Przeczesywałem ją nogami podczas marszu i obserwowałem, jak z powrotem klei się w jedną całość.
Może moja rodzina też miała się tak skleić? Może rodzice w końcu wrócą? Miałem taką skrytą nadzieję.
Kiedy byłem mały, a Robin jeszcze mniejsza, nasi rodzice wyjechali do Szwecji, by zarobić, jak twierdzili, łatwe pieniądze. Oddali nas pod opiekę siostrze ojca, cioci Marge. Nie narzekaliśmy na nią, zawsze służyła pomocą i radą, ale to nie to samo, co mama i tata.
Co miesiąc przysyłają jakąś sumę pieniędzy, byśmy ja i moja siostra mogli się wyżywić i jakoś ubrać. Nie jest tego wiele, ale jakoś leci. Odkąd wyjechali, nie widzieliśmy ich ani razu. Dzwonią na święta i czasami na nasze urodziny. Nawet nie wiedzą, że ciotka Marge nie żyje od pół roku. Nie było okazji, by im powiedzieć. Nie dzwonili.
Chciałbym mieć kogoś do kochania. Całe szczęście, że mam Robin. Odkąd rodzice wyjechali, tylko ją mam do kochania. A teraz chcę jeszcze kogoś do kochania.
Miałem dziwne przeczucie, że nowa praca jakoś mi w tym pomoże. Lubiłem dzieci, może więc też jakieś pokocham? A może pokocham wiekową sprzątaczkę lub którąś z kucharek?
Zresztą, kto by chciał, żeby kochał go jakiś Harry Styles?

 /Louis/

Kiedy już odstawiłem tę małą idiotkę Robin pod dom, było około piątej trzydzieści rano. Stwierdziłem, że nie ma już sensu wracać do łóżka, skoro i tak niedługo musiałbym znowu podnosić z niego dupę.
Zostawiłem samochód pod supermarketem i ruszyłem na zakupy. Zgarnąłem z półek masło, kostkę żółtego sera i jakiś jogurt truskawkowy. Truskawkowy lubiła najbardziej.
Dojeżdżając do celu mojej podróży, zatrzymałem się jeszcze przed kwiaciarnią i kupiłem pojedyńczego, czerwonego tulipana. Jak zwykle.
Po kilkunastu minutach znalazłem się w sterylnym, czystym budynku zwanym Centrum leczenia nowotworów. Jak codzień, powitała mnie starsza pani w recepcji i przepuściła krótszą drogą, przeznaczoną dla personelu.
- Cześć - powiedziałem, siląc się na pogodny wyraz twarzy. - Jak się czujesz?
- W porządku, skarbie - uśmiechnęła się słabo, co podniosło mnie na duchu. - Ale przecież nie musisz przychodzić codzień.
- Muszę nadrobić te cztery lata, mamo - mruknąłem, wypakowując zakupy na jej szafkę nocną. - Kupiłem ci twój jogurt.
- Dziękuję, Louie - ponownie obdarzyła mnie uśmiechem i zaprosiła gestem ręki, bym usiadł na skraju jej łóżka, co po chwili uczyniłem. - Rany powoli ci się goją - zauważyła z satysfakcją.
- Ta... - westchnąłem. - Niektóre blizny już mi zostaną.
- Tak jak te malunki - zertknęła z niesmakiem na moje ręce, całe pokryte tatuażami.
- To nie są malunki mamo - zaśmiałem się cicho. - Tłumaczyłem ci już. Każdy coś oznacza. Zrobiłem nowy.
Podwinąłem rękaw, ukazując mamie najnowszy tatuaż. Przedstawiał wilka i wilczycę, stojących w majestatycznej pozie.
- To ty - wskazałem na wilczycę. - A wilk to ja. Oznaczają walkę, w której nie obejdzie się bez obrażeń - zerknąłem na maszyny, do których była podpięta. - Ale to walka z pozytywnym zakończeniem.
Uśmiechnęła się, a w jej oczach dostrzegłem łzy.
Kurwa. Tylko nie to.
- Weź mamo... - jęknąłem. - Nie rycz, no. Musisz być twarda.
- Będę - obiecała, ściskając mnie za rękę. - Twarda jak wilczyca.